Zanim zaczął wiać halny, zanim nastąpiły te burzliwe wydarzenia styczniowe, była Wigilia Bożego Narodzenia i Święta. Moje wielkie wyczekiwanie w tym czasie – płonne. Nie działo się nic, zanim nastąpił …
Halny i jego konsekwencje
W domu panowała powściągliwość i dość umiarkowana asceza. Koty snuły się po domu albo wylegiwały za piecem, słuchały muzyki, od czasu do czasu tylko zaglądając do świątecznej kuchni, zwabione zapachem pierników, sernika, trufli, pomarańczy. Poza tym spokój. Wyczekiwanie. Dłużyzna. Piekło poczekalni.
Wiatr zaczął hulać w Sylwestra, ale rozszalał się na dobre w połowie stycznia. Wpadł do nas wprost z Podhala, z samiusieńkich szczytów Tatr. W międzyczasie odwiedził Krupówki, ku rozpaczy górali, a potem wpadł do Myślenic – do nas, do kotów. Ciepły, porywisty, bardzo przyjemny. Wychłostał grzbiety, a ciśnienie wzrosło, zwłaszcza wśród kotek. Ni z tego, ni z owego, wypinały się wszystkie, ochoczo, nie płocho. Pomrukiwały, warczały, wrzeszczały. Nie obyło się bez zniszczeń, jak to przy halnym. Kryły się wszystkie. Ba! Pieprzył się każdy z każdym. Kocury rżnęły kotki, kotki zadowalały się wzajemnie, kocury pokazywały dominację wskakując sobie na zadki. A potem wszyscy się wymieniali, by zacząć od nowa. Było pięknie!
W powietrzu dzikie endorfiny walczyły z testosteronem, ja tańczyłam nieustannie ze ścierą, nie nadążając za fantazją kocurów. Trwało to dobre 2 tygodnie. Kto odpoczął – znów zaczynał, nieustanna, permanentna orgia. Wiało w głowach, wyło w duszy, ogień buzował w tyłkach – trzeba było to zaspokoić i uspokoić. Bujało, kołysało. Blues, rock and roll.
Halny stulecia. Przeleciał wszystko na co trafił, przeleciał w obie strony. Teraz czekamy na owoce. Już za dwa miesiące…