Ernest Hemingway, pisarz, noblista i… torreador, człowiek wielu pasji, ukochał sobie nade wszystko koty, których miewał w życiu kilkanaście, ale momentami i kilkadziesiąt. Mając całkiem pokaźne stado, kupił krowę, bo te, oprócz samego Ernesta, kochały też mleko – a jakże. Na wyspie Key West, niedaleko Kuby, gdzie mieszkał, żyją te jego kociska do dziś.
Krowa Ernesta Hemingwaya
Nie ma już wprawdzie Wujka Willy’ego – srebrnego persa-burżuja, nie ma Miss Kitty – która pasjami wdrapywała się pod koszulę pisarza, by siąść na jego ramieniu, nie ma Księżniczki, której przedstawił swoją nową narzeczoną… Te koty odeszły razem z Hemingwayem, z nieubłaganym biegiem czasu, z mijającymi latami. Ale są potomkowie tych znakomitych, rozwydrzonych i rozpuszczonych do granic możliwości stworzeń – i pamiętają doskonale, że jak jeść śledzia, to tylko ze świeżą! kocią miętką, jak pić mleko – to wyłącznie z porcelanowych miseczek, jak zagryzać ogórki – to tylko z najtłustszą śmietaną.
Hemingwaya nie ma już na Key West z 50 lat, ale koty są i mają się doskonale. Kilku specjalnie do tego zatrudnionych ludzi opiekuje się nimi, karmi, drapie, bawi, goni, leczy, kocha, przytula i głaska, nosi na rękach i trzyma na kolanach, szepcze do ucha, gładzi po futerku – i nigdy pod włos, nie, nigdy pod włos!
Hemingway odebrał sobie życie w 1961 r., wziął pod uwagę jednak, że kot w pustym mieszkaniu, nic – tylko śpi i czeka, parafrazując Szymborską, ale i wypić coś musi, i w misce łapą pogrzebać też miło, w chłody pospać przy kominku, a w upał wywalić brzuch do słońca.
Obserwuję dziś moje koty – śpią cały dzień, mają świat w najlepszym razie w nosie. Wstały, zjadły, wysiorbały wodę z miski, 2-3 rutynowe okrążenia, ziewanie, nudy. Pada deszcz. Nawet najmniejsze popierdułki, zawsze chętne, by coś zbroić, a przynajmniej wylać i po tym połazić, leżą grzecznie – pozwijane w kłębki, albo i wyprostowane jak struny – jak który woli i jak podpowiada kocia fantazja. Śpią snem sprawiedliwych i nie martwią się o nic, krowa przecież kupiona i mleka nie zabraknie…