Kiedyś, panie, to były koty. Ani jedna mysz nie wlazła do domu. A teraz, co? Arystokracja zmanierowana, lenie śmierdzące. Błękitna krew… Tak wygląda…
Mój dom
Razem z Najlepszym-z-Mężów mieszkamy w starym, malutkim domu na przedmieściach, w miejscu spokojnym i cichym, o nieco /hehehehe/ wiejskim charakterze, o takich też zabudowaniach, zwyczajach, sąsiadach, mentalności, przyzwyczajeniach i przekonaniach. Szczerze i dosadnie – wiocha, jak w pysk strzelił. Cudowna, sielska, anielska. Z zapachem siana, muczącą krową, pyrkającym ciągnikiem sąsiadów, stukaniem końskich kopyt i strzelaniem bacikiem, sadami owocowymi, świeżutką gnojówką i błotem po zimie – po pas.
Nasza chałupa jest domem dzieciństwa Najlepszego – tu bawił i wychowywał się u dziadków, zanim jeszcze łeb urwał hydrze. I tak też ja ten mój dom widzę – jako dom dziadków Witka. I dumnie dopisuję się do jego historii, teraz to też mój dom, właściwie nasz wspólny. I bardzo, bardzo mocno go kocham. To jest nasze miejsce na ziemi, tu jesteśmy my, tu nasze koty i dwa psy – cerbery najpiękniejsze na świecie, z zębiskami białymi jak śnieg, ostrymi jak brzytwy. Tu czuję się spokojnie i bezpiecznie. Tu godzinami snujemy się w piżamach, bo tak lubimy, tu siedzimy nocami w ogrodzie, tu rodzą się nasze kocięta, tu też koty odchodzą. Właśnie w tym domu wszystko co dobre się zaczęło…
Mury, które mają już ponad 100 lat, widziały nie jedno i też nie jedno pewnie słyszały. Dwudziestolecie międzywojenne, potem wojna, komuna, czasy kryzysu, potem wielkiej euforii , aż w końcu triumfu wolności. Okres słodkiej, szalejącej, młodej demokracji lat 90-tych świętowały tu tylko myszy, bo przez jakiś czas dom stał pusty – dziadek umarł, a Najlepszy-z-Mężów bywał w innych rewirach. Ja w tym czasie byłam najpierw w przedszkolu, potem mnie mama prowadziła za rączkę do szkoły, musiałam też zdać maturę i skończyć studia, by dowiedzieć się coś niecoś o świecie, aż w końcu poznać i pokochać Witka, by wreszcie zamieszkać w miejscu, które jest moim własnym, osobistym szczęściem.
Gdy przyjechałam tu 9 lat temu, niewiele jeszcze zapowiadało, że zostanę na dłużej, wręcz przeciwnie, wielu zapowiadało, że tak się nigdy nie stanie. Stając w niskich progach tego magicznego domu, nie wiedziałam jeszcze, że drzwi są specjalnie tak niskie, bym się musiała pochylić, wchodząc, nie wiedziałam, że pod starą podłogą nie ma skarbu, a królestwo myszy. Gwoli ścisłości – nie wiedziałam też, że woda jest tylko ze studni i jak sobie jej nie naciągniesz piekielnie ciężkim wiadrem, to się nie umyjesz. Ale było – minęło… Dom się przepoczwarzał, przeistaczał, zmieniał, a dziś jest domem prawdziwym, gdzie wszystko co potrzebne, jest na swoim miejscu. I do tego koty, mnóstwo kotów, gdzie zajrzysz – tam koty wszelakie. Prawdziwy dom.
Moje rządy tutaj zaczęły się w sposób zdecydowany i klarowny, a sprawę postawiłam wyjątkowo jasno – potrzebujemy kota!! Bezwzględnie. Najpierw kot, potem wszystko inne. Bez kota to przecież bez sensu. No i te myszy. Wszędzie były myszy i ktoś się musiał z nimi uporać.
Najlepszy-z-Mężów, obecnie pasjonat kocich piękności pod każdą postacią, był nieco sceptyczny. Kot? Po co ci kot? Rozłożymy pułapki na myszy i po sprawie. Nie – musi być kot. I po jakimś czasie pojawił się piękny pręgus wyciągnięty z okolicznej stodoły – Pan Piksel. Mysz złowił drań tylko jedną, za całą swoją kadencję. Przyniósł ją, dumny, do kuchni. Aż krzyknęłam z zachwytu, jakie to mądre kocisko. Położył mysz delikatnie na podłodze, a ona, po chwilowym bezruchu spowodowanym paraliżem ze strachu, oglądnęła się tylko szybko i myk pod podłogę, do swoich. Tym sposobem nasza mysia populacja zwiększyła się dzięki kotu o nowego osobnika. Ależ był Piksel dumny z siebie. A mina mojego męża starczyła za tysiąc słów…
Pomysł z kolejnym kotem musiał nieco odczekać na bardziej sprzyjające okoliczności…