Do tej pory byłam jedną z tych dumnych gospodyń domowych, która szczyci się faktem, że NIE posiada odkurzacza, a tym samym nie musi odkurzać w domu. Cwane, nie? Za jedną z pierwszych samodzielnie zarobionych wypłat kupiłam sobie Roombę, czyli jeżdżącego po podłodze cudaka, który całą robotę odkurzania podłóg odwalał za mnie. Byłam też zaprzyjaźniona z mopem i miotłą /do kompletu z kotem bez oka/, ale odkurzacz – o nie, co to – to nie. Niedawno Najlepszy-z-Mężów sprawił mi drugie, obok Roomby, dziecię myjące podłogi– Scoobę.
Sweet noise, czyli odkurzacz
I tym sposobem mój jeden robocik odkurzał, drugi mył na mokro, a ja miałam czas na … pisanie bloga, pogaduchy przez telefon z Marią i zabawę z psami w ogrodzie. I bardzo kochałam tych moich pomocników – miłością troskliwą, matczyną i naprawdę szczerą. I miałam taką zasadę, że zawsze kiedy one sprzątały, to ja ten czas poświęcałam wyłącznie na hedonistyczne i egoistyczne przyjemności codziennego życia.
No ale teraz, gdy pół domu jest placem budowy i próbą wskrzeszenia świetności naszej wiejskiej chałupy, bez prawdziwego odkurzacza ani rusz. Męskie uniesienia mojego męża w czasie zakupów w Castoramie spowodowały, że wrócił do domu z pięćdziesięcioma kilogramami śrub, dziesięcioma szpachlami /podobno mają się przydać/, pokryciem dachu psiej rezydencji w ogrodzie i wielkim jak smok odkurzaczem technicznym. Błyszczący srebrem, wielki, głośny, żarłoczny – zasysa wszystko i jest absolutnie boski.
Blady strach padł na moje kociska – nigdy w życiu nie widziały czegoś takiego. Gdy odkurzacz stoi wyłączony – rzesze, wszelkiej maści i autoramentu maja świetną zabawę – wspinają się po wielkiej, długiej i karbowanej rurze, skaczą między plątaniną kabli, wkładają łapy, a mniejsze i głowy do wszystkich możliwych otworów w odkurzaczu, skaczą po nim, przez niego i obok, ostrzą o niego pazury i są wniebowzięte. Nie sposób ich odgonić. Taki to mobilny, nieco stechnicyzowany plac zabaw edukacyjnych dla kotów. Ale największa frajda /dla mnie, oj dla mnie/ zaczyna się po włączeniu wtyczki do gniazdka. Odkurzacz wydaje z siebie decybele jak przy głośniku na koncercie Sweet Noise. A kociska uciekają gdzie pieprz rośnie. Owszem, są śmiałkowie, a jak, ale pasują po przystawieniu rury do futra /Lula/ lub po włączeniu trybu turbo /Ari/; nie byłabym sobą, gdybym tego nie sprawdziła.
Ale jest jeden jedyny nieustraszony kot, a właściwie mała kocia dziewczynka. Nazywa się Ivonka, ma dwa miesiące i nie waży więcej niż coca cola w małej butelce, ma uszy elfickiego dziecka i mieści się w kobiecej dłoni. Każdy jeden pyskacz, szwoleżer, dwóch nimfomanów, furiatka, dwa bengale, gaduła i stado panikarzy uciekają w popłochu, gdy włączam odkurzacz z Castoramy, a mała Ivka stoi dzielnie i tylko przymyka oczęta, żeby za bardzo nie wiało.
Od niedawna, gdy mam już dość harmidru, zamieszania, skoków na komputer i wylanej szklanki z wodą, włączam potwora, dla relaksu i mam najpiękniejszą ciszę i spokój, bo koty chowają się w każda możliwą dziurę, siedzą tam cicho, grzecznie i bez ceregieli. Sweet, sweet noise!!! A my z Ivonką odkurzamy.