Prędkości światła nie da się zobaczyć.
Miłości nie da się zmierzyć.
Pomysłowość nie ma ograniczeń.
A świadomość nie jest materialna.
Dlatego… wszechświat wypluł z siebie peterbaldy.
Skąd się biorą peterbaldy?
Peterbaldy
Najpierwsze peterbaldy wyszły z wnętrza świata, z jego bebechów, z rdzenia, z krwi. I były szalonym snem jakiegoś pieprzonego estety, kociarza – szaleńca, który zawołał do wszechświata, że chce przyjaciela idealnego.
I tak wszystko poszło, że skończyło się na łysym. Potem zaczęły się one rodzić i rodzić, wciąż od nowa i na nowo, w nowy sposób, bo nic dwa razy… Następowały zmiany wart, zmiany pokoleniowe, wszystko się kotłowało, powstawało i znikało, by znów się odrodzić.
W końcu krystalizacja osiągnęła swoje apogeum i formę. Dzieło ziściło się. Cząsteczki zagęściły się na tyle, że uczucia przybrały formę materii, która zwinęła się w kłębek, medytowała mrucząc i na śpiąco oraz miała w małej kociej dupuli cały ten trud powstawania, to mieszanie w tyglu, bąbelkowanie, stawanie się.
Po prostu była, w swojej cudownej, efemerycznej i nagiej formie. W biczu długiego ogona, w skrzydłach wielkich uchów, w dziurkach mokrego nosa. W każdej brzytwie pazura, w szpikulcach wąsów, w pręgach i między pręgami. Pod włos i czasem też z włosem.
Poród
Peterbaldzkie porody to dla mnie ogromne wydarzenie. Krew i łzy. Ale już się nauczyłam – nie czekam z zegarkiem i kalendarzem w dłoni, koty bowiem lubią spontan, działanie bez planu, a najlepiej jazdę bez trzymanki, tudzież pełen hardcore. A co! Mogą, to korzystają. I absolutnie nie jest nudno i też nic dwa razy się nie zdarza.
Tak, na tyle kocich nowonarodzonych dupek osnutych gęstą, wewnętrzną ektoplazmą ani jeden nie urodził się tak samo jak poprzedni. I wiecie co? Żaden kolejny tego nie zrobi tak jak jego poprzednik. To pewne. Inaczej peterbaldy nie miałyby sensu. Nie byłoby efektu wow. A to taka rasa – ekstremalna w standardzie, defaultowo.
Jeśli dokładnie wiedziałam, kiedy prawidłowo uformowane, obdarzone sercem jak dzwon i błękitną, choć czerwoną krwią maluchy mają powitać ten świat, to wywinęły inny numer. A to poród na drapaczku, a to pod kołderką w sypialni, a to w czeluściach gabinetu weterynaryjnego. Z nóżkami do przodu lub z oczyskami szeroko otwartymi, zdziwionymi i pełnymi rozkosznego nic-nierozumienia z tego co się zadziało.
Dlatego nie planuję. Jestem gotowa, ale nie czekam. Zostawiam im wolność. Jasne, że wiem kiedy to będzie. Ale kryję się z tym. I zawsze jestem zaskoczona. Ucieszona. Poryczana, rzecz jasna. Poród to bowiem chwila, gdy z niebytu staje się istnienie.
Kogoś uparcie i długo nie było, potem zadziała się jakaś magia, nie do końca rozumowo pojęta, odwieczne święto życia, i bum – są, obślizgłe, pomarszczone małe kurdupelki, bambaryłki, kłębuszki-nie-puszki.
Odbieranie porodu to przeżycie metafizyczne. To tak jakby cały kosmos skondensował się w jednej kropli i ta kropla spadła tuż na twoją dłoń. Kocia mama, zwykle stoicko spokojna zerka na mnie z politowaniem, ale i nie mniejszą satysfakcją – udało się bezpiecznie przyprowadzić, a potem przeprowadzić to, co nowe. To nie jest łatwe, nie jest też miłe, no ale w życiu nie chodzi o to, żeby było łatwo i miło.
Jest pot, jest krew, są łzy. Na tym to polega. Trzymamy się z kocicą za łapy, ja jej, ona moją. Bywa, że mnie ugryzie – ja wtedy mówię – gryź mocniej, kochana. Dajesz czadu, ciśniesz, pchasz, przesz. Jęcz, wierć się, kręć. Łaź, zakopuj, odkopuj na powrót. Posikaj się. I wypluj z siebie. Tak się dzieje. W ułamku sekundy kocia mama już wie co robić, jak to robić i po co. I bierze to na siebie.
Kiedyś dostałam radę, by każdego malucha powitać na świecie głębokim, mocnym pocałunkiem w…ustka. Boże najmilszy, jak ja to pokochałam. Słony w smaku, nasz pierwszy wspólny oddech. Od tej pory nic już nie jest takie samo. Wszystko się zmienia. Do gry dołączył nowy gracz, klamka zapadła, a karty zostały rozdane na nowo. Jest, wyczekany, wymodlony, wymedytowany na tysiąc sposobów mały kociak.
Leży w mojej dłoni i oddycha. Wszystko zaczyna się od nowa. Duch został wcielony w materię, usadowił się wygodnie w małym ciałku i jest gotowy na doświadczanie. Wespół ze mną. We mnie i przeze mnie.
Podsumowanie
Po porodzie jestem oszołomiona dwa dni, piszę o tym na fejsie, robię sto zdjęć, dzwonię do mojej kochanej M. i smęcę mężowi /”choć, zobacz jak toto leży”, “a widziałeś te łaputy?”, “a mleko pije to jak szalone”/. Chodzę na kocim haju, najarana niemowlakami, o tym, że wciągam je nosem to już nawet pisać nie muszę, wszyscy o tym wiedzą.
Doglądam te małe kocie kosmosy codziennie, coraz to bardziej zaskoczona wielością ich form, kolorów, kształtów i faktur. I tak jak nie ma dwóch identycznych porodów, tak nie ma dwóch identycznych peterbaldów.
I nawet jeśli to i tak jest jedna dusza, ale pod wieloma postaciami, to wybór tych postaci jest doprawdy pełen fantazji. Można mieć pewność, że wyższe siły, mądre, sprawiedliwe i kochające maczały w tym swoje kosmiczne paluchy. Takiego efektu końcowego nie wymyśli żaden człowiek.
I kiedy minie pierwszy miesiąc bywania kocich cukierków na tym zafajdanym świecie, euforia opadnie, a pierwsze mleko rozleje się w efekcie działań małych łapek, znaczy to tylko tyle, że jest bardzo dobrze. Bo kocia młodość, ta najświeższa i najpierwsza polega właśnie na entropii, czyli odwiecznym dążeniu do chaosu.
Jest więc słodka napierdalanka, jazda bez trzymanki, szwoleżerstwo. Trochę destrukcji, regularna demolka. Czasem i małe chamstwo się wydarzy, ale to z przypadku lub braku czasu. Słodka burda.
Bywa, że czuję się jak służąca całej bandy wściekłych gównojadów, ale potem wracam do pionu i przypominam sobie, że ja de facto staję co dzień do służby i moim zafajdanym obowiązkiem jest te kocidła kochać, szanować i pielęgnować. I wtedy ja w pewnym sensie też staję się mamą, kocią mamą. One przyszły przecież do mnie, na moje wołanie.
I wypełniam ten obowiązek z rozkoszą, dając im tyle ile otrzymuję + trochę więcej. Potem koty odbijają mi piłeczkę i też dają trochę więcej. Tak nas niesie fala przez życie…